Facebook

sobota, 26 lutego 2011

SMS-owy

Dziś na temat SMS-a, być może zapraszającego do udziału w konkursie. Nie, nie u mnie, niestety. Domniemany konkurs organizuje Orange. I spamuje użytkowników. Dostałem SMS-a:
"Wzywamy do potwierdzenia, czy numer 503xxxyyy jest Państwa? Jeśli tak, GRATULUJEMY! Proszę wysłać SMS o treści ORANGE na 60400".
I dalej informacja o regulaminie i kosztach.

Nie dość, że zapychają mi telefon takimi bzdurami, to jeszcze wiadomość jest nie do mnie. Numer się zgadza, ale ten numer nie jest Państwa, do jasnej ciasnej, tylko mój - nie "Państwa", tylko "Pana" jeśli już. "Pana", którego Orange powinno znać, bo ma go w bazie abonentów. Imię, nazwisko, datę urodzenia, nawet PESEL, numer i serię dowodu. I zawracają człowiekowi głowę bzdurami. Nawet nie wiadomo, po co mam potwierdzać, że to mój numer, bo ani słowa o tym, a odnośnik do regulaminu to bzdura, bo jest mowa tylko o głównej stronie Orange. Czysta głupota. Nie mam ochoty na szukanie. Poza tym, czy jeśli odpiszę na tego SMS-a to mam pewność, że nie zaspamują mnie w przyszłości jeszcze bardziej? Ten SMS był bardziej debilny niż ten o gwarantowanych nagrodach, wymagających potwierdzenia.

Na ten temat była swego czasu fajna historia. Sprawa pani Barbary, która dostała SMS'a o wygranym BMW. Miała tylko potwierdzić SMS-em zwrotnym. I co zrobiła? Poszła osobiście do centrali rozsyłającej ten chłam, narobiła dymu, że ona wygrała, nie będzie niczego potwierdzać i chce kluczyki. Kobieta, którą tam zastała tylko nabrała wody w usta, a jeśli już coś odpowiedziała, to były to wyrecytowane formułki z regulaminu. I za to straciła laptopa. Jak to, straciła? Normalnie, Pani Basia zwinęła jej z biurka na odchodne. I konkursów o BMW nie ma.

A wracając do cytowanego SMS-a. Kolejnym przejawem głupoty jest samo żądanie potwierdzenia. Z jednej strony dopytują się czyj to numer, a tylko nie zapłać w porę rachunku... w BOK-u od razu znajdą dane osobowe pasujące do zablokowanego numeru :)

Pozdrawiam

(Pan) Ł. W.

PS.
Ten post jest jednocześnie dowodem na to, że najlepiej nic nie pisać na siłę, a komentować na bieżąco. Opisywana sytuacja miała miejsce dosłownie w przeciągu ostatniej godziny.

sobota, 19 lutego 2011

Jarek bloguje

Postanowiłem na chwilę odpocząć od polityki i znaleźć inny temat, który mnie "bolał", ale się nie da... Po prostu Przy żadnej innej okazji, niż cała ta paplanina polityczna, nie otwiera mi się nóż w kieszeni... Zwłaszcza jak głos zabiera PiS z "prezesem" na czele. A "prezes" wzbudził nie byle sensację - założył bloga. Mając na myśli "założył" należy jednak się spodziewać, że prowadzą go za niego jego najbliżsi wazelinia... tfu... współpracownicy. I nie było w tym nic dziwnego, że powstał ten blog, w końcu "prezes" chce być modny i też mieć czytelników (bo kto nie czyta dziś bloga Palikota, Senyszyn, albo Korwina-Mikke i innych?), żeby kiedyś nie stwierdził:

Osobiście nie jestem zwolennikiem zmuszania ludzi do brania udziału w wyborach ani też znacznych ułatwień jeśli chodzi o oddawanie głosu. Akt głosowania powinien być według mnie czynnością poważną, świadomą, wymagającą pewnej fatygi. Nie jestem entuzjastą tego, żeby sobie młody człowiek siedział przed komputerem, oglądał filmiki, pornografię, pociągał z butelki z piwem i zagłosował, gdy mu przyjdzie na to ochota. Zwolennicy głosowania przez Internet chcą tę powagę odebrać. Dlaczego? Wiadomo, kto ma przewagę w Internecie i kto się nim posługuje. Tą grupą najłatwiej manipulować, sugerować na kogo ma zagłosować.

Jest wypowiedź dość często wypominana w komentarzach pod debiutanckim postem na blogu. I, o dziwo, żaden wpis zawierający ten cytat jeszcze nie został stamtąd usunięty. A przecież PiS tak chce dbać o swój wizerunek, że rozważa cały czas zajęcie się monitoringiem polskiego internetu. Stworzyli sobie właśnie miejsce do kontroli, które powinno być pierwszym, jedynym i ostatnim miejscem do takich praktyk. Zatem czyżby zezwolenie na zamieszczanie powyższego tekstu oznaczało, że inicjatywa kontroli co, kto i gdzie pisze, była tylko straszakiem? Same puste słowa, zero konkretnych działań i efektów.

A jest co komentować, bo treść posta nie odbiega od tego, co PiS prezentuje w mediach, czysta teoria. Demagogia. Poza tym nudna, długa, pozbawiona sensu i logiki. Mowa o bogaceniu się obywateli. Jaki model państwa to zapewni? Na blogu czytamy, że "Bogactwo poszczególnych Polaków może być trwałe tylko wtedy, gdy będzie się opierać na bogactwie Polski".

Zastanówmy się przez chwilę: bogate państwo, dzięki bogatym Polakom, czy Polacy bogaci, dzięki bogatej Polsce? Polacy nie będą bogaci, jeśli Polska nie będzie bogata. A jeżeli przyjmiemy forsowany przez "prezesa" jego "patriotyzm gospodarczy", to sami powinniśmy sobie zagwarantować wspomniane bogactwo. Powstanie zamknięty obieg, w którym przyrost bogactwa zostanie sztucznie wygenerowany przez różnego typu podatki. Bogactwo "patriotycznej gospodarczo" Polski w takim ujęciu zostanie zwiększone tylko przez to, że żyją w niej bogaci obywatele. A bogaty obywatel to taki, który zdobył swój majątek dzięki temu, że państwo, czy inni obywatele, których na pewien wydatek stać, mu coś, umówmy się, że dali. Umówmy się dlatego, że, o ile Polacy kupując różne dobra jedni od drugich, przyczyniają się w ten sposób do wzajemnego powiększania swoich majątków, to państwo nigdy nic obywatelowi nie dało. Obywatel jeśli coś chciał od państwa, musiał to sobie najpierw zagwarantować odprowadzając różnego typu składki i podatki uchwalone przez ekipy rządzące na przestrzeni wielu lat. Przykłady można mnożyć i mnożyć.

Pierwszy z brzegu - "darmowe" leczenie przez NFZ finansowane jest przez nas samych ze składek na służbę zdrowia, odprowadzanych z naszych ciężko zarabianych pieniędzy. Ubezpieczenie emerytalne z ZUS/OFE, to także pieniądze, które sami sobie odkładamy na późne lata. Z tym, że ten drugi działa jeszcze o tyle mądrze, że stara się te oszczędności pomnożyć przez inwestycje w papiery wartościowe. Co jednak nie zawsze wyjdzie na dobre, patrz kryzys finansowy i wyniki giełd.

Idea "patriotyzmu gospodarczego" mocno pachnie, żeby nie powiedzieć śmierdzi, lewicowym nacjonalizmem. Polska nie jest krajem, w którym obywatele w sposób lekki łatwy i przyjemny osiąga stan zamożności. Raz, że przeciętny Kowalski, aby ze spokojem przeżyć "od pierwszego do pierwszego" musi najpierw zapracować na wypłatę dla szefa i kapitał firmy, w której pracuje. Szef z kolei ze swojej wypłaty odprowadza NFZ, ZUS, PIT, CIT, VAT i inne HGW, co jeszcze. A dwa, to że pracownika obowiązuje niemalże dokładnie to samo. Nie dość, że zarobił na szefa i jego wydatki, to jeszcze oddaje do kasy państwa identyczne potrącenia ze swojej strony. To się ładnie nazywa "wynagrodzenie netto" ("na rękę") i "wynagrodzenie brutto". Oczywiście dla państwa liczą się dochody "brutto", i na przykład jeżeli zarabiasz ~1700 zł brutto, nie należy ci się renta socjalna, którą ty dostaniesz "na rękę" (bo oczywiście opodatkowana) w wysokości 525,88 zł, ale już netto. Co więcej, renta wyznaczana jest przez wskaźnik minimalnego wynagrodzenia, który w tym roku wzrasta. A zgadnijcie, co z progiem wynagrodzenia, od którego zawieszą rentę? Tak, dokładnie, bez zmian. Oczywiście mowa o kwocie brutto. Dlaczego czepiam się rozróżnienia netto-brutto? Panowie, pochwalcie się dziewczynie, że macie półmetrowe penisy. Wow! Ale zaraz... to jest, długość "brutto" - z kręgosłupem. Nie, dziękuję, dla mnie masz 15 cm, żegnam.

Tak więc państwo z nas zdziera na każdym kroku, dając nam tylko to, co my sami sobie wypracowaliśmy, a "prezes" namawia jeszcze do zwiększenia wewnętrznego zaangażowania w budowanie gospodarczej siły państwa wycierając sobie gębę patriotyzmem? Mówicie, że Platforma nic nie robi. I dobrze, nie będzie nic robiła z gospodarką, bo ilekroć rząd wsadza ręce do gospodarki, to są kłopoty. Mamy wolny rynek, jakość prywatnych usług jest na wiele wyższym poziomie niż państwowy. Problem "Polski A" i "Polski B" wynika z tego, że państwo w zbyt dużym stopniu angażuje się w gospodarkę, zamiast uprościć biurokrację i możliwości Polaków pod względem pozyskiwania prywatnego kapitału, bez którego nie zwiększy się kapitał Państwa. Prywatni z "Polski A" oferują swoje usługi na wyższym poziomie, biorą za nie więcej pieniędzy, które prędzej, czy później trafią do kasy państwa. W "Polsce B" zaś obywatel płaci za usługi w podatkach, które przejadane są przez urzędników, np. władzę sądowniczą, która za czasów "prezesa" i ministra Ziobry mogła się poszczycić co najwyżej zwiększoną ilością konferencji prasowych, nie zaś wynikami działania, co zresztą słusznie przyznał, że od wielu wieków wymiar sprawiedliwości działa niesprawnie. Nawet wspomniana przez prezesa informatyzacja, której zapewne nawet nie on dokonał, nic nie wniosła.

Informatyzacja za to wniosła to, że mógł powstać powyższy tekst. Zarówno dlatego, że powstał blog "prezesa", jak i mój. Zobaczymy, czy będzie co dalej komentować.